Bułgaria, Sinemorec

tak chciałam tu przyjechać!

21 lipca 2007; 2 205 przebytych kilometrów




trawki



I w końcu cel naszej podróży - Sinemorec!

Odwiedziliśmy najpierw sklep, żeby było coś na kolację.
A potem zostało już tylko poszukać noclegu. Chodziliśmy przez godzinę, niektóre miejsca za drogie, niektóre niezbyt nam się podobały. Znaleźliśmy bardzo ładny domek, za 40 lewa co prawda, ale nawet Wojtek stwierdził, że po takich trudach nam się należy. Był tylko jeden problem, pokój był na dziś zarezerwowany, tylko że nikt nie przyjechał. Pani powiedziała, że poczekamy jeszcze godzinę, jak goście nie przyjadą, to możemy brać.
Przeszliśmy się więc trochę, szukaliśmy jeszcze, ale tam było najlepiej.

Miasteczko raczej spokojne, nie ma bankomatu (a właściwie jest jeden, ale nie działa), kantoru też echo, pan w sklepie zaoferował się, że jakby było trzeba, to nam euro wymieni. Ciekawe po jakim kursie?! Wiele starych budynków, ale i wiele nowych, pełno się buduje. Niedługo pewnie będzie tu jak w Kiten. Szkoda, bo przecież nie każdy lubi tłumy.
Widzieliśmy też z góry plażę. O tej plaży to ja się naczytałam i właściwie dlatego chciałam tu przyjechać. Z jednej strony morze, a z drugiej plażę okrąża rzeka, więc musi być nieźle! Z góry widać rzekę i morze, ale szczegółów niewiele, bo słonko akurat zachodzi.
Na łące pasą się cygańskie koniki, spotykamy małe umorusane cygańskie dzieci, które wyciągają łapki po stotinki. Ale nie są wcale natrętne, wręcz przeciwnie, są całkiem sympatyczne i ładne. Najchętniej porobiłabym im pare fot, ale tak jakoś mi głupio.
O dziewiątej wracamy do ładnego domku. Pokój nadal wolny, hura! Nareszcie porządnie się wykąpiemy i wyśpimy! Zmęczeni siadamy na balkoniku z widokiem na morze, żeby zjeść kolację. Gdzieś tam na łące kumkają żaby, grają świerszcze, dookoła pełno bocianów. Na niebie jeszcze super kolorki, od granatowego po różowy. Mamy banicę, Wojtek robi czuszki z sirene, czegóż można więcej chcieć? Jest bosko! Ech, jak ja bym chciała zatrzymać czas!