Bułgaria, Karanovo

ludzik

21 lipca 2007; 2 014 przebytych kilometrów




karanovo



Pobudka była o wpół czwartej. Nie chciało się wstać jak cholera, ale w końcu czekało na nas morze! Mieliśmy jechać całą noc, żeby Skoda się nie grzała, ale położyliśmy się tak późno, że nie miałam sumienia marudzić, żeby wyjechać wcześniej.

Ledwo dojechaliśmy do Plovdiv, a już było całkiem jasno. Słonko pięknie wschodziło. Nie ma tego złego, ponieważ było jasno, rozglądałam się za kurhanami, których tu ponoć pełno. Działają mi takie na wyobraźnię, bo kiedyś czytałam książkę, w której trzeba było dokładnie o wschodzie słońca obiec taki kurhan trzy razy przeciwnie do wskazówek zegara, a przenosiło się do innego świata ;) Było ich kilka po drodze, zwykłe takie jakieś małe pagórki i tyle ;)
Zatrzymaliśmy się po drodze na małe śniadanie, mama naszykowała w koszyku pełno jedzenia, więc spałaszowaliśmy plejskawice, którym wczoraj nie daliśmy rady.

Niestety zaraz za Plovdiv zaczęły się korki. Jazda nad morze w sobotę to był głupi pomysł, bo jak się okazało wszyscy chyba w tym kierunku jechali. Po drodze jeszcze jakieś wypadki były, więc spędziliśmy na niej cały poranek, wlokąc się w żółwim tempie, a często też stojąc. Miałam już tego dość, bo mało, że zostały mi ledwie trzy dni, to jeszcze spędzamy czas na drodze, zamiast jechać! A ukrop zrobił się okropny! Minęliśmy Starą Zagorę, która się paliła. Niefajnie :( Mam nadzieję, że za dużo się nie spaliło, jest tam park z tujami, a w nim obserwatorium.

Kawałek dalej, był drogowskaz do ludzika w Karanovie, czyli jednego z kurhanów. Skręciliśmy, bo zmęczeni byliśmy już tą drogą i tymi cholernymi korkami. Wjechaliśmy do zapomnianego miasteczka. Do ludzika brakowało chyba któregoś drogowskazu, więc dojechaliśmy (przez pole, he he, bo droga nam się skończyła) do dzielnicy cygańskiej. W dali ukazały się dwa pagórki, ale ludzie powiedzieli, że tan właściwy jest kawałek wstecz. Trzeba było zawołać panią, pani otwarła nam ogród, przez który do ludzika można było się dostać. Wrażenia mam mieszane...
Była tam po prostu wielka góra, jakby wyjedzona od środka, przez profesora, który prowadził tu prace, ale wiele ze znalezionych rzeczy znikło, łącznie z samym profesorem :( Czyli pewnie zostało to posprzedawane bogaczom w różnych państwach i jest nie do odzyskania. Aż żal słuchać takich rzeczy.
Ale ja miałam mieszane uczucie z innego powodu. Pani opowiadała tak szybko (właściwie klepała można powiedzieć), że Wojtek nie nadążał mi tłumaczyć, chciałam zadać dużo pytań, ale się nie dało, bo Wojtek musiałby jednocześnie mi tłumaczyć, słuchać moich pytań i zadawać je pani. Szkoda, że tak to wyszło, bo to wszystko ogromnie ciekawe było. Zwykle kurhany to po prostu miejsca pochówku, a tu jest osada na osadzie. Gdy jedna była spalona przez najeźdźców, na tym samym miejscu powstawała kolejna, aż w końcu zrobiła się z tego górka.
a koniec pani posadziła nas w ogrodzie, dała kiść winogron (niezbyt dojrzałe jeszcze, ale pycha, takie najbardziej lubię!), pokazała książki i kartki na sprzedaż. I skasowała mnie jednego leva, a Wojtka 50 stotinek ;) Czyli ten zwyczaj jeszcze tak całkiem nie wymarł. I to też nie było dla mnie fajne, bynajmniej nie z powodu kasy, tylko dlatego, że nie chcę się tu czuć jak obca osoba!

W końcu pojechaliśmy dalej. Urwałam jeszcze na polu słonecznika, tak dawno już sobie nasionek nie skubałam, a w drodze przynajmniej miałam zajęcie. Do Burgas dojechaliśmy po dwunastej, ale dalej droga była już spokojna, chyba jednak większość ludzi jedzie na północ, do kurortów.