Austria, Wien

wieczorny Wiedeń

14 lipca 2007; 581 przebytych kilometrów




wieden



Najchętniej siedziałabym tam jeszcze z godzinę, szum fontanny, w górze gwiazdy, a przed nami podświetlone już monumentalne budynki muzeów. Ale czasu na lenistwo nie było niestety. Wróciliśmy do budki po jakieś hamburgery, bo choć ceny nieziemskie, to jeść coś trzeba. Wojtek zgłodniał, a i ja miałam ochotę na coś konkretniejszego niż chleb z pomidorami. Siedliśmy pod płotem od parku i pałaszowaliśmy. Od razu lepiej nam się zrobiło.

W tym czasie przy parlamencie zapaliły się światła, więc i trochę fot porobiliśmy. Trzeba było w końcu Hofburg zobaczyć, bo kręciliśmy się w pobliżu od popołudnia, a jakoś jeszcze tam nie dotarliśmy. Po drodze usilnie próbowałam sfotografować pomnik księcia Karola, ale bez statywu to marne szanse. Chciałam też zobaczyć skrzypki z kwiatków pod pomnikiem Mozarta, ale za daleko byśmy musieli się cofać.

W końcu wkroczyliśmy do Hofburga. Co prawda przelotem tylko, bo Wojtek koniecznie chciał zobaczyć co to za koncert się szykował. Przez bramę widać było kolorowe światła, słychać było muzykę, ale przejść musieliśmy jakąś boczną bramą. Wreszcie dotarliśmy do jakiejś bocznej ulicy, skąd było coś tam widać.

A koncert naprawdę wielki! Do dziś nie wiem, co to było, ale ludzi tłumy, stojących też na ulicy, pełno kamer. A jakie światła! Zmieniały się co chwila, raz wszystko dookoła było żółte, raz niebieskie, a raz różowe. No i muzyka! Nie wszystko było ciekawe, ale te walce wiedeńskie! Coś cudnego! Ale to nic, w ekstazę prawie wpadłam, jak się okazało, że pary na scenie tańczą walca wiedeńskiego! Tego już nie mogłam przepuścić, z bocznej uliczki mało co było widać, niewiele na ekranie, więc pognaliśmy na ulicę, z której można było patrzeć bardziej od przodu. Ach, jak te pary cudnie wirowały! Wiele bym dała, żeby znaleźć się tam pośród nich! Piękne to było! Teraz dopiero zobaczyłam, jakie te wszystkie budynki są ogromne i monumentalne. Wydawało się, że jesteśmy całkiem blisko, a pary były takie malutkie.
Przed schodami do bramy były krzesła, a potem, za barierkami dopiero my. Niestety siedzący ludzie później wstali i widok się skończył. Nie wiedzieć czemu zaczęli wychodzić przed końcem koncertu, rajwah się zrobił, bez sensu.

Była prawie jedenasta, zależało nam, żeby zdążyć jeszcze na ostatnie metro, więc pognaliśmy z powrotem na Stephansplatz. A tam pełno ludzi! To dopiero jest miasto, które nie śpi! Niestety musieliśmy je opuścić, bo przed nami jeszcze tyle atrakcji! Weszliśmy na chwilę na Prater. Teraz dopiero wesołe miasteczko ożyło. Wszędzie kolorowo, piski ludzi pędzących gdzieś w górze. Na niektóre rzeczy nie wsiadłabym za Chiny, umarłabym chyba ze strachu, ciekawe jakie tam panują przeciążenia?! ;) Riesenrad co prawda było ciche i spokojne, ale było drugie koło. Zastanawiałam się, czy do niego nie wsiąść, ale Wojtek jakoś specjalnej ochoty nie miał, a co to za radość, w pojedynkę? No dobra, miałam trochę cykora, bo wysokie to w cholerę, a te budki też się ryrały. W końcu tak długo myślałam, że zamknęli :-P

Było już koło pierwszej, ale uparłam się, żeby jeszcze poszukać Hundertwasserhaus. Widziałam to to na zdjęciach i chciałam koniecznie zobaczyć na żywo. Znaleźć ciężko, oznakowanie było, ale gdzieś nam się po drodze urwało i po wyjściu z auta okrążyliśmy cały kwartał, zanim go znaleźliśmy ;) Cieszyłam się, bo wygląda super, domek jak z bajki. Niestety z fot nic nie wyszło, bo światło tam było takie, że kolory wyblakły całkiem.
Przed nami długa droga, następny większy postój dopiero w Chorwacji. Z Wiednia wyjechać jakoś nie mogliśmy, nie chciało nas miasto wypuścić, drogowskazy ciężko znaleźć, a po drugie śmiesznie oznaczone były skręty.
Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji zatankować i kupić czekoladę na regenerację sił. O dziwo tutaj Milka jest najtańszą czekoladą jaka jest do kupienia ;) No i psują się nówki beemy. Do jednej przyjechała pomoc, coś jej niefajnie rzęziło, brrr. Dalej już tylko na południe. W stronę słonka i ciepełka. Nocna jazda autostradą, w końcu nad ranem trzeba było kimnąć. Przy parkingu kibelki syfne takie, że aż byłam zaskoczona, przecież to jeszcze Austria!